Czytamy nagłówkami

Czytamy nagłówkami. Niby nic nowego ale też podważa to sens pisania dłuższych artykułów, analiz. Jedynie zapoznanie się treścią całej wiadomości pozwala zrozumieć jej sens, przekaz piszącego. Chyba kilka lat temu złapałem się sam na tym. W pośpiechu czytałem tylko nagłówki i pierwszych kilka zdań wiadomości, które przez taką pobieżność zapoznawania się z nimi, tak szybko z głowy wypadały jak doń wpadały. Pozostawała pustka. Statystyki podawane przez Facebooka są nieubłagane. Im dłuższa wiadomość tym mniej wyświetleń. Gdybym chciał napisać teraz na przykład coś na temat wpływu epidemii i podejmowanych decyzji przez rząd Hongkongu na stan gospodarki, podać ile restauracji czy sklepów upadło, ile osób straciło pracę to może taki artykuł przeczytałyby w całości 3 osoby. Mimo, że mieszkam już Hongkongu od kilkunastu lat, nadal by napisać rzetelny artykuł, opierając się na wielu źródłach, potrzebuję kilku godzin. Nie opłaca się więc. Lepiej pójść na spacer.
W konsekwencji polskie media zalewane są bardzo często wiadomościami sensacyjnymi, mijającymi się nieraz z prawdą. Wszak nic prostszego napisać, że Chiny rewelacyjnie sobie poradziły z epidemią, ograniczając liczbę nowych osób zakażonych do zera. Rządzony więc twardą ręką przez komunistyczny reżim potrafi a demokratyczne państwa jak Włochy nie dają rady. Oczywiście można by pogrzebać trochę w newsach by zobaczyć, że to wszystko to zwykła propaganda, serwowana światu przez Chiny. Koło się zamyka. Dziennikarzom się nie chce i nie mają motywacji bo ludzie i tak czytają nagłówki, ewentualnie pierwszych kilka znań. A że wyciągają później błędne wnioski… Dużym problem jest także wielokrotnie wspominany polonocentryzm. Tak bardzo koncentrujemy się na sobie, na Polsce, że tracimy wartościowe informacje, dzięki którym moglibyśmy poprawić sytuację, kondycję kraju. To nie musi być Hongkongu, choć wiele rozwiązań zastosowanych w mieście działa, ma sens. Na przykład recepty są wydawane przez szpitalnych lekarzy i realizowane bezpośrednio w szpitalu, w którym mieliśmy badanie. Brak hurtowni leków, praktycznie brak aptek (są natomiast w dużych drogeriach punkty sprzedaży leków bez recepty i na receptę). Jeśli dostajemy antybiotyk to dokładnie tyle nam pracownik szpitalnej apteki wydaje ile potrzebujemy, odcinając nożyczkami wymaganą ilość. Efekt? Leki pełnopłatne, w dużym stopniu amerykańskie, tańsze niż w Polsce. Plus te nieszczęsne maseczki, o których tyle pisałem… Wygląda jakbyśmy utracili zdolność uczenia się na błędach innych. Ale to takie tam, poranne narzekanie.